krótko, a jego myśli błądziły po całym Hindostanie.
— Słusznie tę Grę nazwano wielką. W Quetta byłem przez cztery dni kuchcikiem, czekając na żonę człowieka, któremu ukradłem książkę. I to należało już wtedy do Wielkiej Gry. Z Południa, Bóg wie skąd — zjawił się Mahratta i z narażeniem życia brał udział w Wielkiej Grze. Teraz mam pójść tam na Północ także dla Wielkiej Gry. Naprawdę, latać jak czółenko tkacza po przez calutki Hindostan. A ten mój los i moją radość zawdzięczam Lamie. Ale również i Mahbubowi... i, pułkownikowi Creighton, głównie jednak memu Świętobliwemu. Ma rację — wielki i cudny jest ten świat — a ja jestem Kim — Kim — Kim. Sam jeden — w jednej osobie — w środku tego wszystkiego. Zobaczę jednak tych cudzoziemców z ich przyrządami...
— O czem to gadaliście wczorajszej nocy — zapytał go rano Lama, odmówiwszy swoje modlitwy.
— Przyszedł tam taki wędrowny handlarz medykamentów, który się wiesza przy Sahibie. Pobiłem go moimi dowodami i modlitwami, przekonawszy się, że nasze czary są skuteczniejsze niż jego farbowane płyny.
— Niestety! Te moje czary! Czy ta cnotliwa niewiasta domaga się coraz nowych?
— Bardzo stanowczo nawet.
— No to muszę jej je napisać, bo inaczej ogłuszy mnie swoją paplaniną, — rzekł, szukając w swym piórniku.
— Na równinach — zauważył Kim, — spotyka się zadużo ludzi. W górach podobno ma ich być o wiele mniej.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —