Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Ponad ich głowami ciągle jeszcze piętrzyły się góry, hen, aż ku białej linji śniegów, gdzie od wschodu ku zachodowi przez setki mil biegły, jak pod linję, ostatnie szczyty drzew. Ponadtem wznosiły się wierzchołki skał, przebijając się swemi szczytami przez białe mgły, a jeszcze wyżej, niezmienne od stworzenia świata, lecz zmieniające się przy każdej zmianie światła słonecznego i chmur, leżały wieczne śniegi. Widzieli wyraźnie, jak na ich poszarpanych zboczach harcowały wściekłe wichry i burze. Poniżej świeciły się błękitno-zielone płaty lasów, a jeszcze niżej widać było wioskę, z jej terasowato biegnącemi polami, otoczoną dokoła przez przepaście, zaś pod wioską, mimo, że w tej chwili przewalała się nad nią wściekła burza z piorunami, wiedzieli, że roztacza się o jakieś tysiąc kilkaset stóp niżej wilgotna dolina, poprzerzynana licznemi strumieniami, z których później wypływa mały Sutluj.
Lama prowadził Kima, jak zwykle, po karkołomnych ścieżkach, gdzie zwykły chodzić tylko trzody, zdala od drożyny, wzdłuż której Hurree Babu, ten „bojaźliwy człowiek” myszkował przed trzema dniami w czasie burzy, przed którą dziewięciu Anglików na dziesięciu uciekłoby z pewnością. Hurree nie był myśliwym — i sam trzask odwodzonego kurka wprawiał go w przerażenie, — był natomiast, jak o sobie zwykł mówić, „wyśmienitym piechurem” i przeglądał całą olbrzymią dolinę nawskroś za pomocą swej taniej lunety. Wiedział, że kolor białych zniszczonych w podróży płócien namiotów odbija silnie na tle zieleni. Hurree Babu mógł więc dojrzeć wszystko, co tylko chciał widzieć i wygramoliwszy się na jeden ze stoków gór Zieglaur, na odległość dwudziestu mil wkoło mógł nawet dojrzeć szybującego orła, zaś

—   135   —