Uwijał się zręcznie między pakunkami, od jednej „kilty” (kosz) do drugiej, niby to poprawiając stożkowato wypchane kosze. Anglicy nie mają zwyczaju poufalenia się z Azjatami, ale też żadnemu z nich nie przyszłoby na myśl trzepnąć po łapie uprzejmego „Babu” za to, że dotknął się przypadkiem jednej „kilty”, której wierzchołek owinięty był w czerwoną skórę. A powtóre, nie zapraszałby go, ani do wspólnego jedzenia, ani by go nie zmuszał do picia. Obaj cudzoziemcy zaś robili to wszystko i wypytywali go nadto o mnóstwo rzeczy — najczęściej zaś o kobiety — na co Hurree odpowiadał wesoło i z naturalną swobodą. Poczęstowali go przytem szklanką białawego, bezbarwnego płynu, podobnego do dżin’u, za którą poszły dalsze kolejki, tak że niebawem znikła cała jego powaga.
Babu zaczął objawiać zdradzieckie zamiary i wyrażać się z podbijającą nieprzyzwoitością o rządzie, który narzucił mu europejskie wychowanie, a nie dba o uzupełnienie go odpowiedniemi dochodami. Zaczął pleść o ucisku i krzywdach, aż łzy poczęły mu ciec po policzkach na wspomnienie niedoli swoich rodaków. Potem, chwiejąc się na nogach, śpiewał różne miłosne piosenki z południowego Bengalu, a w końcu runął na wilgotną kłodę drzewa. Nigdy jeszcze taki niefortunny produkt angielskich rządów w Indjach nie spadł w ręce sprzymierzonych ze sobą obcokrajowców.
— Wszyscy oni są tego samego pokroju — rzekł po francusku jeden z podróżnych. — Gdy dostaniemy się do właściwych Indji, przekonasz się o tem. Bardzobym chciał odwiedzić jego Radżę, możnaby z nim przy tej okazji porozmawiać.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —