Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Yankling Sahib. To cudzoziemiec. Żaden z nich nie mówi po angrezi, jak prawdziwi Sahibowie.
W tej chwili Lama zakaszlał i usiadł, szukając swego różańca.
— Żadnego zabójstwa! — mruknął. — Sprawiedliwe jest Koło Życia. Zło za zło.
— Nie bój się, Świętobliwy. Jesteśmy przy tobie — mówił człowiek z Ao-chung, przypadając lękliwie do jego stóp. — Nie zabijemy nikogo, chyba na twój rozkaz. Wypocznij chwilę. Rozbijemy tu mały obóz, a potem, gdy wzejdzie księżyc, pójdziemy do Shamlegh leżący pod Śniegiem.
— Po uderzeniu — ozwał się sentencjonalnie jeden ze Spiti — najlepiej jest przespać się trochę.
— Czuję, jak przedtem, ciągle jeszcze zawrót w tyle głowy i jakby ucisk w tem miejscu. Pozwól mi położyć głowę na twoich kolanach, chelo. Jestem stary, ale niewolny od namiętności. Trzeba nam pomyśleć o Przyczynie Wszechrzeczy.
— Daj mu prześcieradło. Nie możemy palić ognia, bo Sahibowie zobaczyliby nas jeszcze.
— Chodźmy lepiej do Shamlegh. Nikt tam za nami nie pójdzie — mówił nerwowy jegomość z Rampur.
— Służyłem jako „shikarri” u Fostum Sahiba i jestem „shakarrim” u Yankling Sahiba. Byłbym teraz u Yankling Sahiba, gdyby nie ta przeklęta „beegar” (wyprawa). Postawcie na straży dwóch ludzi ze strzelbami, trochę poniżej, inaczej ci Sahibowie narobią nam jeszcze większych głupstw. Ja sam nie ruszę się od tego Świętobliwego.
Usiedli w pewnej odległości od Lamy, nasłuchując przez chwilę, poczem puścili między siebie fajkę, której obsadka była ze starego pudełka od czernidła. W czerwonem świetle węgielka,

—   150   —