w Shamlegh, a potem każdy z nas pójdzie swoją drogą, pamiętając o tem, że nikt z nas nie widział nigdy na oczy ani nie wynajął się do tych Sahibów, którzy zresztą mogą i tak powiedzieć, że rozkradliśmy ich pakunki.
— Dobrze ci tak mówić, ale co na to powie nasz Radża?
— A któż mu o tem powie? Czy może ci Sahibowie, co nie umieją mówić po naszemu, albo może „Babu”, który zapłacił nam, żebyśmy zrobili tak, jak jemu to potrzebne? Czy może wyszle za nami wojsko? A przy tem jakie ślady zostaną po nas? To, czego nie będziemy potrzebowali, wyrzucimy w Środkowym Shamlegh, gdzie jeszcze nie postała ludzka noga.
— A kto mieszka tego lata na Shamlegh? — Była to hala na pastwisko, na której stało zaledwie parę chałup.
— Kobieta z Shamlegh. Nie lubi ona Sahibów o ile wiemy. Innym da się trochę drobnych podarków i będzie spokój. Jest tego tyle, że wystarczy nadto do obdzielenia nas wszystkich — zakończył, uderzając po wypchanej stronie jednego z koszów.
— Ale... ale...
— Powiedziałem już, że to nie są prawdziw Sahibowie. Wszystko co mają, kupowali w bazarze w Leh. Znam dobrze te etykiety. Pokazywałem je wam w czasie ostatniej podróży.
— To prawda. Wszystko to kupowali, a niektóre rzeczy są nawet pogryzione przez mole.
Był to złośliwy argument, a człowiek z Ao-chung znał dobrze swoich towarzyszów.
— W najgorszym razie opowiem o tem wszystkiem Sahibowi Yanklingowi, który jest wesołego usposobienia i skończy się na śmiechu.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —