Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zrobiliśmy krzywdy żadnym Sahibom, którzy nam są znani. Ci znieważają kapłanów, i tem nas przerazili, więc uciekliśmy! Któż może wiedzieć, gdzieśmy pogubili bagaże? Czy myślicie, że Yankling Sahib pozwoli, żeby policja z nizin poszła w góry i psuła mu zabawę? Z Simli do Chini daleka droga, a jeszcze dalsza z Shamlegh do Shamlegh Środkowego.
— Niechże będzie, ale ja biorę na swoje plecy tę dużą „kiltę”. Jest to ten kosz z czerwonym przykryciem, który Sahibowie pakowali sami własnoręcznie każdego wieczora.
— Jestem teraz przekonany — rzekł sprytnie człowiek z Shamlegh — że to nie są żadni znaczni Sahibowie. Kto słyszał kiedy, żeby Postum Sahib albo Yankling Sahib, a choćby ten mały Peel Sahib, który poluje po nocy na... — któż, powiadam, słyszał kiedy, żeby który z tych Sahibów wybierał się w góry bez własnego kucharza, bez służącego i bez... tylu, tylu próżnych, dobrze płatnych, wielkorękich, nieznośnych ludzisków, idących w ślad za nimi? Kto może się ująć za takimi? A co jest w tej „kilcie”?
— Nic, tylko pełno Pisanego Słowa, książek i papierów nagryzmolonych przez nich samych i jakieś dziwne instrumenty, jakby do czarów.
— No, to wyrzuci się je wszystkie w Środkowym Shamlegh.
— Prawda! Ale co będzie, jak obrazimy przez to bogów tych Sahibów? Nie lubię obchodzić się w taki sposób z Pisanem Słowem. A co do ich bożków miedzianych, to nie rozumiem się na nich zupełnie. To nie może być rozgrabione przez zwyczajnych, prostych górali.
— Stary człowiek śpi jeszcze ciągle. Pst! Musimy poradzić się jego cheli — rzekł człowiek

—   153   —