Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak długo rozwodził się nad tym grzechem i jego następstwami, że poprosili, aby zmienił temat rozmowy. Tłumaczył im więc, że teraz jedynym ich ratunkiem było przekradanie się niepostrzeżenie od wioski do wioski, póki nie dostaną się w okolice bardziej ucywilizowane i tonąc cały we łzach, pytał ich znów po raz tysiączny, „dlaczego uderzyli świętego człowieka”.
Dziesięć kroków zaledwie dzieliło Hurree Babu od nieprzebytych ciemności, wśród których pogoń była wogóle niemożliwa, skąd mógł się był dostać do najbliższej wsi, w której znalazłby żywność i schronienie, gdzie pojawienie się wymownego doktora było rzadkością. Ale on wolał znosić chłód, głód, obelgi i nawet szturchańce dla towarzystwa swych czcigodnych panów. Oparty o pień drzewa wzdychał żałośnie.
— A czy pomyślałeś o tem — zapytał gniewnie Francuz, co za widowisko zrobimy z siebie, wędrując przez góry wśród tych dzikusów?
Hurree Babu zastanawiał się już nad tem od kilku godzin, ale udał, że nie rozumie tych słów.
— To absolutnie niemożliwe! Ja ledwie mogę się ruszyć — jęczała ofiara Kima.
— Może Świętobliwy zechce przebaczyć, panie, bo inaczej...
— Przy pierwszej sposobności z całą przyjemnością wpakuję wszystkie kule mego rewolweru temu młodemu bonzie — brzmiała zgoła niechrześcijańska odpowiedź.
„Rewolwery! Zemsta! Bonzowie!”... Babu aż przykucnął ze strachu na myśl, że walka mogła zacząć się na nowo.
— Ciebie to nic nie obchodzi, żeśmy tyle rzeczy stracili? Wszystkie bagaże, wszystkie pakunki!

—   156   —