Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ XIV

O wschodzie księżyca ostrożni kulisowie ruszyli w drogę. Lama pokrzepiony na ciele i duszy wspierał się lżej na ramieniu Kima i szedł w milczeniu szybkim krokiem. Przez jakiś czas szli czując, że idą chwilami po trawie, potem okrążyli grzebień jakiejś wiecznej skały, poczem zeszli na obszar zupełnie zasłonięty od strony doliny Chini. Jakieś wielkie pastwisko wznosiło się wachlarzowato pod górę, aż po błyszczące śniegi. U jego podnóża rozciągała się przestrzeń płaskiego gruntu, na którym stało kilka nędznych drewnianych chałup. Za niemi, bo chaty góralskie stawiane są zazwyczaj na krawędzi czegoś, otwierała się głęboka na dwa tysiące stóp przepaść spadająca na środkowy brzeg olbrzyma Shamlegh, gdzie jeszcze nigdy nie postała stopa ludzka.
Górale towarzyszący im nie przystąpili do podziału zrabowanych rzeczy, póki nie umieścili Lamy w najwygodniejszej izbie z całej osady, a Kim zabrał się do masowania swej stłuczonej nogi na sposób mahometański.
— Przyślemy wam tu żywność i czerwoną „kiltę” — rzekł człowiek z Ao-chung. — O świcie nie będzie nikogo, ktoby mógł tak czy owak zaświadczyć o tem, co się stało. Gdybyś w „kilcie” znalazł coś niepotrzebnego, to... patrz!

—   158   —