— Listy i „muraslę” muszę nosić pod kaftanem za pasem, a teki i notesy włożę do worka z żywnością. Będzie to dość ciężkie. Nie zdaje mi się, żeby w tem było jeszcze coś do wzięcia. Jeżeli było coś nawet, to kulisi wrzucili to w przepaść, więc wszystko jest w porządku. A teraz kolej i na ciebie również.
Wyładował napowrót „kiltę” wszystkiem, czego nie miał zamiaru zabrać i podniósł ją na krawędź okna. O jakie tysiąc stóp poniżej rozciągała się długa, leniwa, skłębiona ławica mgły, nietknięta jeszcze promieniami rannego słońca. O tysiąc stóp pod nią widać było stuletni las sosnowy. Jego zielone wierzchołki wyglądały jak mech. Gdy patrzył nań, powiew wiatru rozrzedził mgłę.
— No, myślę, że chyba nikt nie pójdzie teraz szukać ciebie! — Koziołkujący w powietrzu kosz wysypywał lecąc całą swoją zawartość. Luneta uderzyła o wystający złom skalny i prysła eksplodując jak granat.
— Nie kupiłby tego wszystkiego ani za pięćset... ani nawet za tysiąc rupij — myślał ze smutkiem. — Było to prawdziwe marnotrawstwo, ale cóż robić?... mam za to całą resztę ich kramu — wszystko, nad czem się napracowali, — jak mam nadzieję. A teraz, jak u licha dam znać Hurree’mu, i licho wie co mam z tem zrobić? Przytem mój stary jest słaby. Muszę zawiązać te listy w ceratę. Trzeba je zabezpieczyć, żeby nie zamokły... Aj! jak ja się teraz czuję sam... samiuteńki!.. — Związał wszystko razem w zgrabny pakiet, zagiąwszy podspód grubą ceratę na brzegach, niespokojny żywot zrobił go bowiem w sprawach podróży równie metodycznym, jak starego myśliwca. Potem ze zdwojoną starannością spa-
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —