Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

umie odczytać Przyczynę jakiegoś faktu, jest już w połowie drogi do Wyzwolenia. Wracaj — mówi mimo to uderzenie. Góry nie są dla ciebie. Nie możesz pragnąć równocześnie Wyzwolenia i iść w niewolę życiowych uciech.
— Obyśmy byli nigdy nie spotkali tych po trzykroć przeklętych Rosjan.
— Sam Najdoskonalszy nasz Pan nie zdoła cofnąć wtył Koła Żywota. A za moje zasługi, jakie sobie zdobyłem, otrzymałem znów inny znak. — Wsunął rękę w zanadrze i wyciągnął rysunek Koła Życia: — Patrz. Po medytacji przypatrzyłem się temu. Pozostał tylko kawałek niezniszczony przez tego poganina, nie szerszy od mego paznokcia.
— Widzę to.
Tyle więc jeszcze, pozostało mi życia w tym ciele. Służyłem Kołu Żywota, przez całe moje życie. Teraz Koło mnie służy. Ale za zasługę, jaką zdobyłem prowadząc ciebie Drogą Zbawienia, dodanem mi będzie jeszcze inne życie, zanim odnajdę moją Rzekę. Czy to jasne dla ciebie, chelo?
Kim wpatrywał się w brutalnie rozdartą kartę. Rozdarcie ukośne z lewej strony ku prawej od „Jedenastego Domu”, gdzie Pożądanie rodzi dziecko (według wzoru przyjętego przez Tybetańczyków) — przez świat zwierząt i ludzi, do pustego „Domu Zmysłów”. Logika dowodzeń była nie do odparcia.
— Zanim Najdoskonalszy Pan dostąpił łaski Oświecenia — rzekł Lama, zwijając szczątek obrazu z szacunkiem — ulegał różnym pokusom. Ja też im uległem, ale to już skończone. Strzała padła na równiny, a nie na Góry. Nie mamy więc tu co robić dłużej.

—   174   —