Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale czy zaczekamy chociaż na Hakima?
— Wiem, ile mi jeszcze życia pozostało w tym ciele. Na cóż nam Hakim?
— Ależ ty jesteś chory i nigdzie nie będziesz mógł iść.
— Jakże mogę być chory, gdy widzę moje Wyzwolenie — odrzekł, wstając niepewnie na nogi.
— Więc będę musiał wziąć żywność ze wsi. Och, ta nieszczęsna twoja Droga — zawołał Kim, czując, że również i jemu należy się odpoczynek.
— Zgoda. Posilimy się więc i chodźmy. Strzała padła na równiny — ale ja zatęskniłem za Pożądaniem. Przygotuj wszystko, chelo, do drogi.
Kim zwrócił się do kobiety w turkusowym zawoju na głowie, która bawiła się leniwie rzucaniem kamieni w przepaść. Uśmiechnęła się uprzejmie.
Znalazłem go rozciągniętego jak bawoła na polu — tego Babu. Kaszlał i kichał z zimna. Był tak głodny, że zapomniał o swej godności i mówił mi słodkie słowa. Sahibowie nie mają nic. — Pokazała mu pustą dłoń. — Jeden jest bardzo chory na żołądek. To twoje dzieło podobno?
— Kim kiwnął głową twierdząco, a oczy mu zabłysły z radości.
— Mówiłam naprzód z Bengalczykiem, a potem z ludźmi z pobliskiej wsi. Dadzą Sahibom żywności ile będzie trzeba i nie wezmą zapłaty. Zdobycz cała już podzielona. Babu okłamuje ciągle tych Sahibów. Czemu on ich nie porzuci?
— Gdyż ma takie wielkie serce.
— Miał kiedy jaki Bengalczyk serce większe od pustego orzecha? Ale mniejsza o to... A teraz co do orzechów. Za przysługę ma być za-

—   175   —