Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

płata. Mówiłam ci, że wieś cała należy do ciebie.
— Taki mój los — zaczął Kim. — Właśnie teraz, gdym zaczął układać plany w mem sercu... — (nie powtarzamy wszystkich komplementów, które towarzyszą zwykle takim okolicznościom). Westchnął głęboko... — Ale mój mistrz natchniony jakąś wizją...
— Co pleciesz? Cóż stare oczy mogą widzieć prócz pełnej miski z jedzeniem?
— ...Chce odejść z tej wsi znów na Równiny.
— Proś go, żeby został.
Kim potrząsnął głową przecząco. — Znam mego Świętobliwego i jego gniew, gdy mu się chce zmienić zamiary, — odparł z groźnym akcentem. — Jego przekleństwa zatrzęsłyby temi Górami.
— Szkoda, że go nie uchroniły od rozbicia sobie głowy. Słyszałam, że to ty byłeś tym tygrysem, co poturbował Sahiba. Daj mu się trochę przespać. Zostań.
— Góralko — rzekł Kim surowym głosem, którego ton nie licował z gładkością jego lica — te sprawy dla ciebie są niedostępne.
— Bogowie, zmiłujcie się, odkądże to mężczyźni i kobiety tak bardzo różnią się od siebie?
— Kapłan jest zawsze kapłanem. On powiada, że pójdzie za godzinę. Ja jestem jego chelą i muszę iść za nim. Potrzebujemy na drogę żywności.
— A jeśli ci nie dam? Jestem panią tej wsi.
— Wtedy cię przeklnę... może nie bardzo mocno... ale tak, że popamiętasz, — zakończył, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu.
— Przekląłeś mnie już swemi pięknemi oczami i wystającą brodą. Przekleństwa, powiadasz? Cóż dla mnie znaczą marne słowa? — rzekła, skła-

—   176   —