Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

grałam też na fortepianie w domu Misjonarzy w Kotgarh. Teraz daję jałmużnę kapłanom, co są poganami — zakończyła, wskazując na kosz wyładowany po brzegi żywnością.
— Czekam na ciebie, chelo — rzekł Lama, wychylając się z poza drzwi.
Kobieta zmierzyła okiem jego wysoką postać.
— Co, on chce iść w drogę? Przecież on nie ujdzie i pół mili. Dokąd chcą iść te stare kości?
Na to Kim, zaniepokojony dostatecznie opadkiem sił Lamy i przewidujący ciężar z żywnością, stracił zupełnie panowanie nad sobą. — Co cię to obchodzi, ty sowo, dokąd on idzie?
— Mnie nie, ale ciebie trochę, ty kapłanie z twarzą Sahiba. Czy będziesz go może niósł na plecach?
— Idę w Doliny i nikt nie ma prawa wstrzymywać mnie od powrotu. Toczyłem walkę w głębi duszy, aż siły mnie opuściły. Moje głupie ciało jest wyczerpane, a myśmy tak daleko od Dolin.
— Patrz-no — rzekła kobieta, odciągnąwszy Kima na stronę, żeby mu pokazać całą bezradność jego położenia. — Możesz teraz przeklinać. Może to doda mu trochę sił. Sprobujże teraz siły swoich czarów. Zawołaj na pomoc twojego Boga. Jesteś przecie kapłanem — zawołała i odwróciwszy się, odeszła.
Lama osunął się bezsilnie i przysiadł, opierając się ciągle o odrzwia. Stary człowiek nie przychodzi tak łatwo do równowagi po takim wtrząśnieniu, jak młody chłopak. Niemoc tłoczyła go ku ziemi, lecz oczy, wpatrzone w Kima, płonęły życiem.
— Wszystko się dobrze ułoży — rzekł Kim. — To rozrzedzone powietrze tak ciebie osłabiło. Za chwilę ruszymy w drogę To tylko zwykła górska choroba. Mnie także ściska coś w żołądku... — mó-

—   178   —