Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

wiające jego uprzejmość, usłużność i gorliwość w pełnieniu roli przewodnika. Babu schował je do sakiewki i zaszlochał ze wzruszenia: przeżyli przecież tyle niebezpieczeństw. Prowadził ich potem w sam skwar południa przez zatłoczoną ulicę Simla Mall do banku „Alliance Bank” w Simli, gdzie pragnęli uzyskać stwierdzenie tożsamości swych osób. Odtąd ulotnił się i znikł, jak mgły poranne na górze Jakko.
A teraz patrzcie, jak odziany zbyt lekko, żeby się mógł spocić, a zbyt spiesznie idący, aby móc zachwalać lekarstwa niesione w małej okutej skrzynce, wspina się oto po pochyłościach Shamlegh ów „człowiek na miejscu”, który jest teraz uosobieniem samej doskonałości. Patrzcie, jak odłożywszy na stronę swoje „Babusostwo”, pali w południe fajkę w chacie góralskiej, podczas gdy kobieta w turkusowym zawoju wskazue mu ręką w kierunku południowo-wschodnim, hen, po przez nagie trawy pastwiska. Nosze — powiada kobieta — nie wędrują tak szybko jak zwykli ludzie, ale jego „ptaszki” muszą już być na Równinach. Świętobliwy mąż nie chciał się zatrzymać, choć Lispeth prosiła go o to. Babu mruczy gniewnie, opasuje znów swe szerokie biodra i rusza dalej. Nie podróżuje zwykle dłużej jak do zmierzchu, ale jego marsze zdumiałyby tych, którzy kpią z jego rasy. Dobrotliwi wieśniacy pamiętający jeszcze doktora z Dacca z przed dwu miesięcy, dają mu u siebie schronienie przed złymi duchami z lasów. Wtedy dopiero śni sobie spokojnie o bogach Bengalskich, o podręcznikach do studjów uniwersyteckich na temat wychowania i o „Royal Society” w Londynie. O świcie błękitno-biały parasol wędruje znów dalej.
Na skraju Doon, zostawiwszy Mussoovie dale-

—   184   —