Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

głowy. Teraz ma się już dobrze, bo to co mówię, zdarzyło się jeszcze przed tygodniem — ale dajcież mi pokój z taką świętobliwością. Trzyletnie dziecko umiałoby lepiej postępować. Nie troszcz się o swego Świętobliwego. Ciągle jest w ciebie wgapiony, gdy tylko nie włóczy się po naszych strumieniach.
— Nie przypominam sobie, żebym go widział. Pamiętam tylko, że dni i noce przechodziły nademną jak coś białego i czarnego, co raz się otwierało to znów zamykało. Ja nie byłem chory. Byłem tylko okropnie znużony.
— Byłeś w takim śnie letargicznym, jaki przychodzi na każdego o kilkadziesiąt lat później. Ale teraz wszystko już przeszło.
— „Maharanee” — zaczął Kim — lecz ujrzawszy jej wejrzenie, zmienił ten tytuł na pełny, macierzyński „Matko” — zawdzięczam ci moje życie. Jak ci mam za to dziękować? Tysiączne błogosławieństwa niech spłyną na twój dom, i...
— Dom mój nie jest błogosławiony — przerwała stara dama, ale dokładnego brzmienia tego jej powiedzenia nie da się powtórzyć. — Podziękuj bogom, jak przystało na kapłana, ale mnie podziękuj jak syn matce. Wielkie nieba! Czy na to się namęczyłam i natrudziłam nad tobą, żebyś mi mamrotał jakieś tam błogosławieństwa nad moją głową? Matce, co cię gdzieś urodziła, musiało widocznie serce pęknąć. I cóż jej po tobie, synu?
— Nie miałem matki, matko — odrzekł Kim. — Mówiono mi, że umarła, gdy byłem mały.
— Hai mai! Więc nikt nie powie, że odciągnęłam cię od niej, gdy znów puścisz się na włóczęgę, a ten dom będzie dla ciebie tylko chwilowem schroniskiem, jak tysiące innych, którym rzucasz błogosławieństwa i zapominasz o nich

—   197   —