Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałbym się z nim zobaczyć, jeżeli jeszcze jest tutaj.
— Je pięć razy na dzień, a kości rzuca psom, żeby się zabezpieczyć przed apopleksją. Tak bardzo niepokoi się o twoje zdrowie, że stoi ciągle przy drzwiach kuchni i opycha się resztkami. Będzie on tu siedział. Z pewnością nigdy się go nie pozbędziemy
— Przyślij go do mnie, matko — przerwał jej Kim, mrugając porozumiewawczo okiem, — a spróbuję...
— Przyszlę ci go, ale nie trzeba go wypędzać. Ostatecznie przydał się na coś przecie, bo wyłowił Świętobliwego, gdy wpadł do strumienia, i chociaż Świętobliwy nie powiedział tego, moim zdaniem zdobył sobie zasługę.
— To bardzo mądry hakim. Przyślij mi go, matko. — Wybiegła jak huragan do kuchni, poczem tuż za nią wtoczył się Babu, ubrany w jakąś togę, jak rzymscy imperatorowie, wystrojony niczem Tytus, z odkrytą głową, w nowych patentowanych trzewikach i w najlepszym rozwoju swej tuszy. Toczył się promieniejąc cały z radości i kłaniając się dokoła.
— Na Jowisza, panie O’Hara, niezmiernie się cieszę, że pana znów oglądam. Pozwoli pan, że przymknę trochę drzwi. Wielka szkoda, że pan choruje. Czy bardzo pan chory?
— Papiery z „kilty”, plany i „murasla” — wołał Kim, podając mu niecierpliwie klucze. Teraz jedynem pragnieniem jego duszy było uwolnić się od nich.
— Ma pan zupełną słuszność. To jest istotnie właściwy pogląd na rzeczy. Znalazł pan tam co?
— Wziąłem z „kilty” wszystko, co było ręcznie pisane. Resztę wrzuciłem w przepaść. — Mógł

—   199   —