— Allah jest miłosierny — rzekł ubawiony Kim, opierając się na łokciu. — Cóż z pana za dziwne zwierzę, panie Babu. Pomyśleć, że ten sam człowiek szedł sam, jeżeli mówi prawdę, z obrabowanemi i wściekającemi się cudzoziemcami.
— Ach to była drobnostka, skoro mnie już raz obili, ale gdyby papiery były przepadły, toby dopiero była historja. Nie brakowało też wiele, żeby i Mahbub mnie obił, gdy konferował z Lamą bez końca. Mam już dość tego. Mam zamiar przenieść się odtąd do służby wywiadowczej w zakresie etnologicznym. A teraz dowidzenia, Mister O’Hara. Mogę jeszcze zdążyć na pociąg, odchodzący do Umballi o 4.25 po północy, jeżeli się pośpieszę. Dobre to czasy będą, gdy sobie to przypomnimy u Lurgana. Lepiej będzie, jeżeli zamelduję oficjalnie pański udział w robocie. Bądź zdrów, drogi kolego, a gdy się panu zdarzy kiedy raz jeszcze taka emocja... pamiętaj nie używać klątw mahometańskich w tybetańskim kostjumie.
Potrząsł dwukrotnie ręką Kima — ów Babu od stóp do głów — i otworzył drzwi. Za chwilę, gdy słońce padło na jego triumfujące oblicze, przybrał nanowo wyraz pokornego doktora z Dacca.
— Okradł ich — myślał Kim, zapominając, że brał udział w całej przygodzie. — Oszukał ich i okpił, jak przystało na Bengalczyka. — Oni mu dali zato „chit” (świadectwo). Kpił z nich, ryzykując życie. Jabym za nic w świecie do nich nie poszedł po tej strzelaninie. A potem powiada, że jest bojaźliwy człowiek.,. I jest istotnie bojaźliwy. Muszę wyjść trochę na świat Boży.
Z początku nogi uginały się pod nim jak dwa zepsute cybuchy, a migotanie światła słonecznego otumaniło go. Przysiadł pod białym murem i wspominając minione wydarzenia z długiej podróży
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —