nych pól. Kim, zbliżając się do niego, uczuł, że powieki skąpane w łagodnem powietrzu poczynają mu ciężyć. Ziemia naokół, była to czarna gleba, nie zaś młoda zielona ruń, która za życia jest już napoły obumarła, ale pełna nadziei gleba, która kryje w sobie zarody wszelkiego życia. Czuł pod stopami, brał ją w ręce, i zwolna, zginając nogi i wzdychając rozkosznie, rozciągał się na niej w całej długości w cieniu drewnianego wozu. A matka ziemia była również dobra, jak stara dama. Przesycała go swojem tchnieniem i zdawała przywracać w nim równowagę sił, którą utracił, leżąc tak długo na łóżku, odcięty od jej dobroczynnego działania. Głowa jego leżała bezsilnie na jej piersiach, a rozłożone ręce poddawały się jej potężnej sile. Szeroko rozgałęzione nad nim drzewo, a nawet obciosane bierwiona wozu wiedziały, czego tu szukał, chociaż on sam o tem nie wiedział. Przeleżał godziny całe, pogrążony w większym bezładzie, niż w czasie snu.
Pod wieczór, gdy kurz wzbity przez powracające trzody zaćmił wszystkie horyzonty, szli Lama i Mahbub Ali, krocząc wolno, bo w domu powiedziano im, dokąd poszedł.
— Allah, co za szaleństwo kłaść się na gołej ziemi — mruknął handlarz koni. — Mogli go tu zastrzelić ze sto razy — ale prawda, że to nie na granicy.
— Nigdy jeszcze nie było takiego cheli — rzekł Lama, powtarzając po raz tysiączny swoje ulubione powiedzenie — jest umiarkowany, łagodny, mądry, chętny w usługach, wesoły w podróży, pamiętający o wszystkiem, uczony, prawdomówny i grzeczny. Wielka go czeka za to nagroda.
— Znam tego chłopca, mówiłem już o tem.
— I miał te wszystkie przymioty?
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —