Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niektóre miał, ale chciałbym się od was dowiedzieć, co z nim zrobić, żeby mówił zupełną prawdę. Musiano go dobrze zapewne tutaj odżywiać?
— Stara kobieta ma złote serce — rzekł poważnie Lama. — Opiekuje się nim, jak własnym synem.
— W połowie Hindostanu ludzie zdają się mieć to samo usposobienie. Ja chciałem tylko przekonać się, czy chłopcu nie dzieje się krzywda i czy jest wolny. Jak wiecie, żyłem z nim w przyjaźni, jeszcze w początku waszej pielgrzymki.
— To nas właśnie łączy — rzekł Lama, siadając na ziemi. — Zbliżamy się teraz do końca naszej wędrówki.
— No, wasza pielgrzymka o mało co, dzięki Wam, nie została bardzo źle zakończona, przed tygodniem. Słyszałem, co mówiła stara dama, gdyśmy Was nieśli na noszach do domu — rzekł Mahbub, śmiejąc się i pogładził swą świeżo ufarbowaną brodę.
— Rozmyślałem wtedy o innych sprawach. To Hakim z Dacca przerwał mi moje rozmyślania.
— Gdyby nie to — mruknął do siebie po afgańsku Mahbub — skończyłbyś swoje medytacje na gorących brzegach Piekła, bo jesteś wierny i poganin, mimo całej twojej dziecinnej prostoty. A cóż teraz myślicie robić?
— Tej nocy — mówił Lama wolnym głosem, w którym drgało uczucie triumfu — tej nocy jeszcze on będzie wolny jak i ja, od wszelkiej skazy grzechu, jak ja pewny, że po opuszczeniu ciała dostąpi Wyzwolenia z Błędnego Koła Wszechrzeczy. Mam znak — rzekł, kładąc rękę na rozdartym strzępie w zanadrzu — że dni moje są policzone, ale zabezpieczę go na lata całe. Pa-

—   207   —