Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

złożoną kurtkę do wnętrza maszynerji, na woskowy walec kosztownego fonografu. Dalszy ciąg snu Kima był odtąd spokojny.
Rano zbudził się, widząc Lurgana Sahiba, stojącego nad nim.
— O! — rzekł Kim, zdecydowany trzymać się swego Sahibostwa. — Była tam w nocy skrzynka, która mi dokuczała, więc zahamowałem ją. Czy należała do pana?
— Dzień dobry, O‘Hara — przemówił. — Tak, to była moja skrzynka. Trzymam takie rzeczy, bo lubią je moi przyjaciele, różni radżowie. Ta jest zepsuta, ale nie była kosztowna. Tak, moi przyjaciele, królowie, lubią bardzo takie zabawki i dlatego ja też czasem je lubię.
Kim przyjrzał mu się dokładnie ukradkiem. Był on Sahibem o tyle, że nosił strój Sahiba. Akcent jego hinduskiej wymowy i intonacja, jaką nadawał słowom angielskim, dowodziły, że mężczyzna ten niezupełnie był Sahibem. Zdawał się czytać w myślach Kima, zanim chłopak zdążył otworzyć usta i nie wysilał się taić, jak ojciec Wiktor lub nauczyciele z Lucknow na jasno tłumaczenie swych myśli. Najmilej zaś w jego zachowaniu uderzyło Kima to, że traktował go jak równego sobie... oczywiście Azjatę.
— Przykro mi, że nie będziesz mógł wybić dziś mego chłopca. On powiada, że zabije cię nożem albo trucizną, tak jest o mnie zazdrosny. Musiałem go za karę zamknąć i przez cały dzień nie odezwę się do niego. Przed chwilą jeszcze próbował mnie otruć. Musisz mi pomóc w przyrządzeniu śniadania. Ten malec zbyt jest zazdrosny, żeby mu można było dziś zaufać.
Świeżo importowany z Anglji Sahib zrobiłby z tego zajścia patetyczną historję. Lurgan Sahib opo-

—   10   —