Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

cznych sprzętów leżało w skrzyniach, poukładane w stosach, albo też poprostu leżały rozrzucona po izbie tak, że tylko nieco wolnego miejsca było koło kulawego warsztatowego stołu, przy którym pracował Lurgan Sahib.
— To wszystko są głupstwa — mówił gospodarz, śledząc wzrok Kima. — Skupuję te rzeczy, bo są ładne, a czasem sprzedaję, jeżeli... kupujący podoba mi się. To co mnie naprawdę zajmuje, to leży na stole... a przynajmniej część tego, co posiadam.
Na stole skrzyło się w świetle rannego słońca od blasków czerwonych, błękitnych i zielonych, przerwanych tu i owdzie chorobliwym, błękitnawo-białym połyskiem djamentu. Kim otwierał szeroko oczy ze zdumienia.
— Och, te kamienie są wszystkie zupełnie zdrowe. Słońce im nie szkodzi. A przytem są tanie. Ale inaczej ma się rzecz z choremi kamieniami, — to mówiąc, napełnił znów jedzeniem talerz Kima.
Nikt oprócz mnie nie umie leczyć chorych pereł i przywracać kolor turkusom. Zgadzam się, że co do opali, to każdy głuptas potrafi je leczyć, ale chore perły leczyć umiem ja tylko. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy umrę. Wtedy już nie będzie nikogo... O, nie. Ty nie znasz się na kamieniach. Wystarczy, jeżeli kiedyś będziesz wiedział coś-niecoś o turkusach...
Podszedł na koniec werandy do filtra, aby napełnić ciężkie porowate naczynie do wody.
— Czy chcesz się napić?
Kim skinął głową potakująco. Lurgan Sahib, oddalony od niego o jakie piętnaście kroków, położył jedną rękę na naczyniu. W tejże chwili naczynie znalazło się samo na stole tuż przy

—   12   —