Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

gęstszy i ciemniejszy, jakby pod działaniem każdego tętna jego pulsu. A przecież... — z jakim trudem mógł skupić teraz myśli... — przecież naczynie rozbiło się w jego oczach na kawałki... Ponowne uczucie parzącego gorąca przemknęło mu po karku, gdy Lurgan Sahib ruszył swą ręką.
— Patrz. Teraz naczynie jest znów całe — szeptał Lurgan Sahib.
Aż do tej chwili Kim mówił i myślał po hindusku, ale nagły wstrząs przebiegł po całem jego ciele i z wysiłkiem pływaka, uciekającego przed rekinem, który wynurza się do połowy ciała z wody — tak umysł jego, chroniąc się przed otaczającą go ciemnością, znalazł nagle ucieczkę... w angielskiej tabliczce mnożenia.
— Patrz — szeptał Lurgan Sahib. — Teraz naczynie jest znów całe.
— Naczynie rozbiło się przecież, tak... zostało rozbite... — (to „rozbite” — myślał po angielsku i unikał teraz hinduskiego języka) — ależ — tak, rozbite... na pięćdziesiąt kawałków, a dwa razy trzy czyni sześć, a trzy razy trzy dziewięć, cztery razy trzy jest dwanaście... — Uchwycił się rozpaczliwie powtarzania tych cyfr. Przetarł oczy i oto cienisty zarys naczynia rozwiał się teraz jak mgła. Skorupy leżały jak przedtem, w jednej z nich rozlana woda schła na słońcu, zaś przez szpary werandy widać było białą ścianę domu, leżącego poniżej... — a trzy razy dwanaście czyni trzydzieści sześć.
— Patrz. Czy naczynie jest znów całe? — pytał go Lurgan Sahib.
— Ależ ono jest rozbite... rozbite, — upierał się, ciężko oddychając, Kim. Lurgan Sahib mruczał coś jeszcze cicho do siebie przez chwilę... Nagle Kim gwałtownym ruchem odwrócił głowę

—   14   —