Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to on jest głuptas.
— Słyszałeś? — rzekł Lurgan Sahib, zwracając się w stroną małych pleców, któremi wstrząsał ciągle płacz. — Syn Sahiba powiada, że jesteś mały głuptas. Odwróć się, i chodź tutaj, a na drugi raz pamiętaj, żebyś nie wsypywał takiej masy arszeniku. Z pewnością djabeł Dasim był naszym gościem przy stole. Mogłem się rozchorować, widzisz, a wtedy kto inny, nie ty, byłby musiał pilnować naszych klejnotów. Chodź.
Malec, z oczami opuchniętemi od płaczu, wysunął się z za stołu rupieci i rzucił namiętnie do nóg Lurgana Sahiba z tak szczerym żalem, że scena ta zrobiła nawet wrażenie na Kimie.
— Ja już będę dobrze pilnować kamieni i wszystkiego. Och, ojcze mój i matko moja, odeszlij jego napowrót, niech sobie stąd idzie! — wołał malec, wskazując spojrzeniem na Kima.
— Jeszcze nie... Nie teraz. Niedługo będzie on musiał wrócić z powrotem, ale tymczasem jest u nas w szkole... w nowej „madrissah”... a ty będziesz jego nauczycielem. Zagrasz z nim teraz w grę Klejnotów. Ja będę trzymać liczydło.
Malec otarł oczy z łez i pobiegł w głąb sklepu, skąd przyniósł miedzianą tacę.
— Daj mnie — rzekł do Lurgana Sahiba. — Wybierz sam kamienie, bo on może sobie myśleć, że ja już przedtem je widziałem.
— Powoli, powoli, — odrzekł mężczyzna, poczem z szuflady pod stołem wyjął garść brzęczących przedmiotów i wrzucił je na tacę.
— Teraz — mówiło dziecko potrząsając starą gazetą — przypatrz się im dobrze i długo, ile tylko chcesz, ty, co cię nie znam. Policz je sobie i gdy trzeba będzie, zmieszaj je razem. Dla mnie wy-

—   17   —