starczy, że raz na nie spojrzę. To mówiąc, odwrócił się dumnie tyłem.
— Ale na czem polega ta gra?
— Gdy już policzysz przedmioty i zmieszasz je, gdy pewny już jesteś, że zapamiętałeś je sobie wszystkie, ja zakrywam je tą gazetą. Wtedy musisz wyliczyć je Lurganowi Sahibowi na liczydle. Ja zapiszę sobie osobno.
— A, — zawołał Kim, czując, że budzi się w nim instynkt rywalizacji Pochylił się nad tacą, na której leżało piętnaście kamieni. — Ależ to łatwe — rzekł po chwili. Chłopaczek hinduski zakrył gazetą lśniące kamienie i zapisał coś w małym notatniku.
— Pod tą gazetą znajduje się pięć kamieni błękitnych: jeden duży, drugi mniejszy, a trzy są drobne — rzekł szybko Kim. — Prócz tego są tam cztery zielone kamienie, a jeden z nich ma dziurkę. Jeden żółty kamień jest przezroczysty, a jeden jest jak przodek do fajki.
Potem jeszcze są dwa kamienie czerwone, i... i... Policzyłem, że było ich piętnaście, ale o dwu zapomniałem, jakie one były. Nie. Zaczekaj... Jeden był z kości słoniowej, malutki bronzowawy; a... a... czekaj-że, niech sobie przypomnę.
— Raz, dwa... liczył Lurgan Sahib do dziesięciu. Kim schylił zrezygnowany głowę.
— A teraz ja — zawołał chłopaczek, zanosząc się od śmiechu. — Naprzód są dwa pęknięte szafiry, jeden z nich waży dwa „ruttee”, a drugi cztery, o ile mogę osądzić. Ten, co waży cztery „ruttee” jest ucięty na krawędzi. Potem jest turkus z Turkiestanu, płaski z czarnemi żyłkami i dwa z napisami. Na jednym jest „imię Boga”, a drugi pęknięty na ukos, bo wypadł ze starego pierścienia, i nie mogę przeczytać, co na nim napisane.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —