z Ali Mahbubem, który miał minę zgoła buntowniczą. Lurgan Sahib pomagał mu z boku w roli pomocnika.
— Pony jest już gotów... jest okiełznany i chodzi doskonale, Sahibie. Odtąd dzień po dniu będzie tylko tracił swoje zalety, jeśli się go będzie trzymać na wędzidle. Rzuć mu cugle na kark i niech sobie idzie — rzekł handlarz. — On jest nam potrzebny.
— Ależ on jest taki młody jeszcze, Mahbubie — ma zaledwie szesnaście lat — nieprawdaż?
— Ja mając piętnaście lat, zabiłem pierwszego mojego wroga i miałem pierwszego syna, Sahibie.
— Ty stary, niepoprawny poganinie — rzekł Creighton i zwrócił się pytająco do Lurgana.
Czarna broda Lurgana skinęła, potwierdzając słowa szkarłatno brodego Afgana.
— Jabym go już był dawno użył do Gry — rzekł Lurgan. — Im młodszy jest, tem lepszy. I dlatego właśnie moje najdroższe klejnoty oddaję pod opiekę mojemu malcowi. Posłałeś go pan do mnie na próbę. Wypróbowałem go na wszystkie sposoby. To jedyny chłopiec, którego nie udało mi się zmusić, żeby widział tak, jak chciałem.
— Czy kazałeś mu patrzeć w kulę ze szkła, czy w naczynie z atramentem? — zapytał Mahbub.
— Nie, pod mojem dotknięciem, jak ci to już opowiadałem. To mi się jeszcze nigdy dotąd nie wydarzyło, to znaczy, że on już jest dostatecznie silny, by wykonać wszystko co tylko trzeba i co tylko zechce. A pan, Pułkowniku, pan sądzi, że jemu jeszcze figle w głowie. Nauczyłem go już dość wiele i myślę, pułkowniku Creighton, że pan zaprzepaszcza jego zdolności.
— Hm. Być może, że masz pan słuszność, ale wiecie przecież, że u nas niema dla niego w tej chwili żadnego zajęcia.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —