Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

ambicję dopisania kiedyś pod swojem nazwiskiem owych liter F. R. S. Zaszczyt tego rodzaju zdobywa się, jak wiedział, przy pomocy przyjaciół i własnej pomys owości, ale w jego przekonaniu nie było nic lepszego w tym celu, jak jakaś praca naukowa, dzięki której można się było dostać do tego towarzystwa, które on bombardował od lat za pomocą monografji o dziwacznych i nieznanych kultach azjatyckich. Na dziesięciu ludzi, dziewięciu uciekłoby na drugi koniec świata z jednego t. zw. „posiedzenia Royal Society“ — ale Creighton był właśnie tym dziesiątym i nieraz tęsknił w głębi serca do gwa nych salonów w Londynie, gdzie srebrnowłosi i wyłysiali dżen elmenowie, nie mający żadnego wyobrażenia o służbie wojskowej, uwijali się wśród dokonywanych eksperymentów spektroskopijnych, przyglądali się małym roślinom przywiezionym z zamarzniętych tundr, maszynom elektrycznym do mierzenia szybkości, oraz jakiemuś cudacznemu przyrządowi do krajania na milimetrowe ułamki lewego oka samiczki moskita. W istocie zaś nie F. R. S., a Królewski instytut Geograficzny był instytucją, do której z racji swych zdolności należał Creighton, lecz dojrzali mężczyźni są w tej mierze równie chimeryczni jak małe dzieci, gdy wybierają sobie zabawki. Dlatego to Creighton uśmiechnął się, słuchając o aspiracjach Hurree Babu, tak bliskich jego własnym, i odtąd miał o nim lepszą opinję.
Położył trzymany w ręku sztylet na upiory i spojrzał na Mahbuba.
— Kiedy możemy wypuścić źrebca ze stajni?... — zapytał go handlarz, usiłując odgadnąć jego myśli.
— Hm. Jeżeli każę go wypuścić na mocy rozkazu, to cóż myślisz, że on zrobi? Nie byłem

—   45   —