Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

sprawdza się ono, gdy się bierze udział w „Wielkiej Grze”, bo tam wszystkie plany idą w niwecz właśnie przez kobiety, a w dodatku potem przypłaca się wszystko gardłem. Tak właśnie zdarzyło się jednemu... — poczem opowiedział Kimowi szczegóły tej historji.
— Więc cóż?... — zapytał Kim, stanąwszy przed brudną klatką schodową, która prowadziła do parnych, dusznych i ciemnych ubikacji na piętrze, w dzielnicy, położonej na tyłach sklepu z tytoniem, należącego do Azim-Ullacha. Bywalcy nazywają ten dom „Klatką na ptaszki” — tyle w nim szmerów, szczebiotu i poświstywań.
Pokój, pełen wytartych brudnych poduszek i niedopalonych nargilów, cuchnął niemożliwie starym tytoniem. W jednym rogu leżała olbrzymia bezkształtna kobieta, odziana w zielone gazy i wystrojona na całem ciele w ciężkie, krajowego wyrobu, biżuterje. Gdy odwróciła się ku wchodzącym, bronzowe ozdoby wydały dźwięk podobny do stuku miedzianych rondli. Na balkonie za oknem miauczał leniwy, wygłodzony kot. Kim zatrzymał się wystraszony przy drzwiach, przysłoniętych kotarą.
— Czy przyprowadziłeś nowego gościa, Mahbubie? — zapytała leniwym głosem Hunifa, wyjmując z ust ustnik z palonego przez siebie nargila.
— O, Buktanoos! — zaklęła zwyczajem podobnych kobiet. — O, Buktanoos! Jakże miły jest jego wygląd.
— Tak się zaczyna sprzedaż konia — objaśnił Mahbub Kima, który roześmiał się.
— Nasłuchałem się tego od pierwszego tygodnia po urodzeniu — odrzekł Kim, przykucnąwszy przy świetle. — Ale o co chodzi?

—   49   —