Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Skończmy teraz z tem kolorowaniem — rzekł. — Chłopak jest już dobrze ubezpieczony, jeżeli... jeżeli „Władcy Powietrza” zechcieli ją wysłuchać. Ja jestem wprawdzie „sufi” (wolnomyślny), ale gdy ktoś może wyzyskać słabą stronę w kobiecie, w koniu, albo u djabła, to po co się niepotrzebnie narażać. Zajmujcie się teraz chłopcem wy, Babu, i pilnujcie go, żeby go ten stary „Czerwony Kapelusz” nie wyprowadził gdzieś, żebyśmy go potem nie mogli dostać. Ja muszę wracać do moich koni.
— All raight, — rzekł Hurree Babu. — Teraz to mamy ciekawe z niego widowisko.

Około trzeciego piania kogutów Kim obudził się, przespawszy sen, który zdał się trwać tysiące lat. Hunifa chrapała ciężko w swoim kącie, ale Mahbuba już nie było.
— Spodziewam się, że się pan nie boi — przemówił tłusty głosik tuż obok Kima. — Czuwałem nad całą operacją, która była niezmiernie ciekawa z etnologicznego punktu widzenia. Szczególnie pierwszorzędne było zamawianie djabłów.
— Hu — rzekł Kim, poznając Hurree Babu, który uśmiechał się zachęcająco.
— Miałem też zaszczyt przywieść panu od Lurgana pański obecny kostjum. Oficjalnie nie jestem wprawdzie zobowiązany zanosić podwładnym takich fatałaszków, ale — tu zachichotał — pan jest notowany specjalnie w naszych księgach. Spodziewam się, że Mr. Lurgan zapamięta mój uczynek.
Kim ziewnął i wyciągnął się. Czuł się znów dobrze i swobodnie w luźnych wolnych szatach.
— Cóż to jest? — pytał, spoglądając ciekawie na ciężką wełnianą materję, przesiąkłą zapachem dalekiej Północy.