przerażającej trudności, lecz, jak się to zdarza zazwyczaj, myśl jego spadła nagle z tej zawrotnej wyżyny, podobna do zranionego ptaka i, przesunąwszy ręką po czole, pochylił w dół głowę.
Jakiś długowłosy Hindus „bairagi” (świętobliwy człowiek), który kupił przed chwilą swój bilet, zatrzymał się przed nim na chwilę i wgapił się w niego uporczywie.
— Mnie się to również zdarzyło raz, że utraciłem — rzekł ze smutkiem. — Jest jedna z Bram do Drogi Zbawienia, która była dla mnie przez parę lat zamknięta.
— O czem ty mówisz? — zapytał go skonfundowany Kim.
— Widziałem, żeś odbywał w duchu wędrówkę pytając, czem jest właściwie twoja dusza. Oświecenie przychodzi w takich razach nagle. Znam to. Któż może wiedzieć to lepiej odemnie? Dokąd ty jedziesz?
— Do Kashi (Benares).
— Tam niema bogów. Udowodniłem im to. Jadę teraz do Prayag (Allahabad) poraz piąty z rzędu, — szukając drogi Oświecenia. Jaką ty wiarę wyznajesz?
— Należę do jednego, który szuka Drogi — rzekł Kim posługując się jednym z najulubieńszych wyrażeń Lamy. — Chociaż właściwie — mówił, zapominając na chwilę o swoim stroju Hindusa z Północnych prowincji, — Allah jeden wie, czego ja szukam.
Starzec podsunął kule bairagi pod ramiona i usiadł na kawałku czerwonawej skóry leoparda w tym właśnie momencie, gdy głos wywoływacza pociągu, który anonsował pociąg do Benaresu, zmusił Kima do podniesienia się z miejsca.
— Idź w spokoju, mały bracie — wyrzekł. —
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —