Długa droga wiedzie do stóp Jedynego, lecz tam właśnie wszyscy podążamy.
Po tych słowach Kim nie czuł się już tak osamotniony, i zanim przebył w natłoczonym wagonie dwadzieścia mil, zabawiał już towarzyszy podróży mnóstwem najdziwaczniejszych opowiadań o czarnoksięstwach swoich i swego mistrza.
Benares uderzyło Kima jako niezwykle brudne miasto, chociaż przyjemnie mu było widzieć cześć, jaką miano dla jego szaty. Bo zawsze trzecia część ludności przynajmniej modli się do tej lub innej grupy z miljona bóstw i wskutek tego czci wszelkiego rodzaju świątobliwych. Kima zaprowadził do świątyni Tirthanker, leżącej o milę za miastem w pobliżu Sarnath, spotkany przypadkiem rolnik pendżabski, Kamboh z Jullundur, który apelował napróżno do każdego ze swoich bóstw domowych, aby uleczyli jego małego synka i udał się do Benaresu, jako do ostatniej instancji.
— Ty jesteś z Północy? — zapytał, biorąc swój drogi ciężar na ręce, bojąc się ścisku na wąskich, cuchnących uliczkach.
— Tak — znam Pendżab. Moja matka była góralką, ale mój ojciec pochodził z Amritzar, niedaleko Jandiala, — rzekł Kim, naginając swój giętki język do potrzeb drogi.
— Jandiala, Jullundur? Oho! W takim razie jesteśmy prawie sąsiadami. — Uśmiechnął się czule do kwilącego dziecka na ręku. — Komu służysz?
— Najświętobliwszemu człowiekowi z świątyni Tirthanker.
— Oni wszyscy są bardzo świętobliwi i bardzo chciwi — rzekł wieśniak z goryczą. — Nachodziłem się pod kolumnami i zbiegałem świątynie, aż mi nogi popuchły, a dziecku ani odrobinę nie jest lepiej. A matka także chora... Tsss... tss...
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
— 63 —