Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

miał w tabliczkach i ciemnobronzowych pastylkach z buljonem zapewne, ale to go nie obchodziło. Maleństwo nie chciało jeść, ale poczęło ssać chciwie pastylkę, mówiąc, że lubi ten słony smak.
— Weź więc sześć takich. — Kim wręczył je wieśniakowi.
— Pomódl się do Boga i ugotuj trzy w mleku; drugie trzy ugotuj w wodzie. Po wypiciu mleka, daj mu to (było to pół grama chininy) i okryj go ciepło. Skoro się obudzi, daj mu wodę z drugiemi trzema pastylkami i drugą połowę tej białej pigułki. A tymczasem masz tu inne bronzowe lekarstwo, które może ssać wracając do domu.
— Bogowie! co za mądrość — rzekł, biorąc, Kamboh.
Było to wszystko, co Kim sobie przypominał z własnej swojej kuracji w czasie panowania jesiennej malarji w szkole — jeśli się pominie formułkę, którą dodał, aby wywrzeć wrażenie na Lamie.
— Teraz idź. Przyjdź znowu jutro rano.
— Ale cena — cena — rzekł Dżat, wzruszając silnemi ramionami. — Zawszeć to mój syn. Teraz, kiedy ma wyzdrowieć, jak mogę wrócić do jego matki i powiedzieć, że przyjąłem pomoc od wędrownika i nie dałem mu nawet misy mleka jako zapłatę?
— Wszyscy ci dżatowie są do siebie podobni — rzekł łagodnie Kim. Dżat stał na kupie nawozu, a obok niego przechodziły słonie królewskie. — Hej, kierowniku — zawołał — ile chcesz za te osiołki?
Dżat wybuchnął głośnym śmiechem, przerywanym usprawiedliwieniem się przed Lamą, poczem odszedł, przemawiając do dziecka, przekomarzając

—   66   —