Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

Częstokroć, podczas podróży, chciałem już tupnąć nogą, jakkolwiek drogę zaszedł mi tylko wół w jarzmie, lub tylko tuman kurzu. Nie bywało tak, gdy byłem jeszcze mężczyzną — przed dawnemi laty. A jednak to grzeszne.
— Ależ, Świętobliwy, ty naprawdę jesteś stary.
— Dokonało się. — Najwyższa Przyczyna kieruje światem, i któż — chory czy zdrowy, świadomy czy niewiedzący, stary czy młody mógłby powstrzymać działanie tej Przyczyny? Czyż stoi Koło bez ruchu, gdy kręci nim dziecko — lub człowiek pijany? Chelo — jest to wielki i straszliwy świat.
— Wydaje mi się, że jest dobry — ziewnął Kim. — Czy jest co do zjedzenia? Od wczoraj wieczór nic nie jadłem.
— Zapomniałem, że ulegasz potrzebom. Tam leży zimny ryż i dobra herbata z Bhotiyal.
— Niedaleko zajdziemy z taką żywnością. — Kim tęsknił, jak prawdziwy Europejczyk, za mięsem, którego nie było zupełnie w świątyni Jainów. Jednak, zamiast wyruszyć z puszką jałmużnika, uspakajał swój żołądek bryłkami zimnego ryżu. O świcie zjawił się Wieśniak, bełkocąc z wdzięczności.
— W nocy gorączka spadła i przyszły poty — wołał. — Dotknij go tu, jaką ma zdrową i świeżą skórkę. Smakowały mu bardzo słone tabliczki i pił chciwie mleko.
Odsłonił twarz dziecka, które uśmiechnęło się przez sen do Kima. Mała grupa kapłanów Jainów milcząc, lecz przyglądając się bacznie wszystkiemu, zgromadziła się przy drzwiach świątyni. Widzieli oni, a Kim wiedział o tem, że wiedzą, jak to stary Lama witał swojego ucznia. Jako

—   73   —