Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie uprzejmi nie narzucali się w ciągu nocy ani swą obecnością, ani w słowach, ani w gestach. Za to też odwdzięczył się im Kim rano o wschodzie słońca.
— Podziękuj-że za to bogom Jainów, bracie — rzekł, nie wiedząc, jak się ci bogowie nazywają. — Febra ustąpiła rzeczywiście.
— Patrzcie. Widzicie? — wołał Lama, promieniejąc z radości. Stał on wtyle, wśród kapłanów, którzy go gościli u siebie przez trzy lata.
— Czy był kiedy na świecie taki chela? Widzicie, jak idzie w ślad naszego wielkiego Uzdrowiciela.
Jainowie uznają wogóle oficjalnie wszystkich bogów pochodzenia hinduskiego, równie jak Lingam i Węża. Ubierają się jak Braminowie i przestrzegają ściśle przepisów prawa kastowego Hindusów. Ale ponieważ znali Lamę i kochali go, ponieważ był starcem, ponieważ zwykł rozmawiać długo po nocach z ich przełożonym — najwolnomyślniejszym z metafizyków, jacy kiedykolwiek przekroczyli siedemdziesiątkę — wydali więc ogólny szmer uznania.
— Pamiętaj — rzekł Kim, zwracając się do dziecka, — że ta choroba może się jeszcze wrócić.
— Niema strachu, skoro masz na nią odpowiednie zaklęcia — rzekł ojciec dziecka.
— Ale my niedługo ruszamy w drogę.
— Tak jest — rzekł Lama, zwracając się do wszystkich Jainów. — Pójdziemy teraz obaj szukać tego, o czem wam często mówiłem. Czekałem aż chela mój dorośnie. Spójrzcie na niego. Idziemy ku Północy. Nigdy już nie zobaczę więcej tego miejsca mego odpoczynku, o ludzie dobrej woli

—   74   —