— Ja przecież nie jestem żebrakiem — zawołał rolnik, biorąc na ręce dziecko.
— Bądź cicho. Nie przeszkadzaj Świętobliwemu — zawołał nań jeden z kapłanów.
— Wyjdź już — szepnął mu Kim. — Zaczekaj na nas pod wielkim mostem kolejowym, i na miłość wszystkich bogów naszego Pendżabu, przynieś ze sobą dużo jedzenia, grochu, sosu, bułeczek smażonych w tłuszczu, konfitur i łakoci. Idź, śpiesz się.
Uczucie głodu trapiło Kima nieznośnie w chwili, gdy stał oto smukły i rosły, odziany w smętnego koloru powłóczyste suknie, trzymając w jednej ręce różaniec, a drugą mając wzniesioną do błogosławienia, naśladując w tem wiernie Lamę. Gdyby w tej chwili spojrzał na niego Anglik, powiedziałby, że był raczej podobny do figury jakiegoś świętego młodzieniaszka z witrażu kościelnego, gdy w rzeczywistości był to tylko zgnębiony pustką swego żołądka wyrostek.
Długie i ceremonjalne było pożegnanie z mnichami, które trzy razy kończyło się i zaczynało z powrotem, zgodnie z przyjętym ceremonjałem. Nie brał w nich udziału jedynie Ten, który zaprosił sam Lamę do tego schroniska, ów łysy asceta z twarzą koloru srebra — zatopiony jak zawsze, w samotnej medytacji wpośród świętych obrazów. Wszyscy inni zachowali się podobnie jak zwyczajni śmiertelnicy, obdarzywszy starca na pożegnanie to naczyniem na pieprz, to ślicznym nowym żelaznym kałamarzem, bądź też koszykiem na żywność — przestrzegłszy go ponadto na drogę przed niebezpieczeństwami doczesnego świata i przepowiadając szczęśliwy koniec ich Poszukiwań. W międzyczasie Kim siedział, przykucnąwszy
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —