Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

małego synka — musimy pokazać tym świętobliwym mężom, że my, Dżatowie z Jullundur, umiemy być wdzięczni... Mówiono mi, że ludzie z kasty Jainów nie wzięliby do ust niczego, czego nie ugotują własnemi rękami, co?
— Ale my — odrzekł mu Kim, podsuwając cieniutki talerzyk przed Lamę — my jesteśmy ponad wszystkiemi kastami.
Sycili się w milczeniu dobrem jadłem. Dopiero gdy ostatni szczątek łakoci Kim oblizał ze swego cienkiego palca, wówczas zauważył, że i rolnik przybrany był też do podróży.
— Jeżeli drogi nasze idą razem, — rzekł rolnik, — to pójdę z wami. Nie często zdarza się spotkać takiego cudotwórcę, jak ty, a przytem dziecko moje nie jest jeszcze zupełnie zdrowe. Ale nie zawsze ja jestem taki potulny — zawołał podnosząc do góry swoją „lathi” — tęgą laską z bambusu, mającą około 5 stóp długości, wzmocnioną pierścieniami z polerowanego żelaza, — i wywijając nią w powietrzu zawołał: — O Dżatach mówią wprawdzie, że skłonni są do bijatyk, ale to nie jest prawda, Ale jak nam kto wejdzie w drogę, to stajemy się podobni na naszych byków.
— Słusznie — rzekł Kim. — Dobry kij, to to samo, co dobry argument.
Lama patrzył spokojnie w górę rzeki, w której dalekiej, wygładzonej perspektywie ciągnęły się nieprzerwane smugi dymów z płonących tratew ze zwłokami. Co pewien czas mimo wszystkie urzędow przepisy i zakazy widać było, jak jakieś szczątki nawpół spalonego trupa unosiły się na falach bystrego prądu rzeki.
— Ale przez ciebie — mówił rolnik, przyciskając malca do swej kosmatej piersi, o mało że

—   77   —