Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

nie popłynąłem sobie podobnie, jak ten trup oto. Kapłani mówią, że Benares to święte miasto — co jest prawdą — i miło w niem jest umrzeć. Ale ja nie znam ich bogów, a im trzeba ciągle pieniędzy i pieniędzy. Daje się na prawo, na lewo ofiary, za to, za to owo i tam dalej — płacić trzeba ciągle: komu? kapłanom. Nie, dziękuję. Wolę ja mój Pendżab, i takiego gnoju jak u nas w Jullundur nie znajdziecie nigdzie.
— Mówiłem nieraz... zdaje mi się, że w świątyni, że gdy zajdzie tego potrzeba, Rzeka wytryśnie nam z pod naszych stóp. Dlatego też pójdziemy teraz na Północ — rzekł, wstając, Lama. Pamiętam jedno miejsce, obsadzone dokoła drzewami owocowemi, gdzie można było chodzić i rozmyślać — zwłaszcza, że powietrze tam jest znośniejsze. Wieje ono chłodem od gór i śniegów.
— Jak się ono nazywa? — pytał go Kim.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Nie pamiętasz? Więc to było wtedy, gdy wojsko zabrało ciebie ze sobą. Spędzałem wtedy czas na medytacjach w pokoju, który przytykał do gołębnika... o ile nie przeszkadzała mi w tem nieustannie gadająca niewiasta.
— Aha! niewiasta z Kulu. To było koło Saharunpore — rzekł, śmiejąc się Kim.
— Co to za duch ożywia twojego mistrza? — zapytał przezornie rolnik. — Czy on podróżuje piechotą na pokutę za dawne grzechy? Przecie to tęgi kawał drogi do Delhi.
— Nie — odrzekł mu Kim. — Muszę się postarać o „tikkut” (bilet) na pociąg. Nie tak to łatwo o pieniądze w Indjach.
— No, to na miłość bogów wsiądźmy na koej. Memu synkowi będzie najlepiej, gdy się znaj-

—   78   —