Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/106

Ta strona została skorygowana.

Ale prawdziwa bieda była z położeniem go do łóżka. Mowgli za nic w świecie nie chciał spać w tej budzie, która przypominała mu pułapkę na pantery. Przeto, gdy zaryglowano drzwi, wylazł oknem na dwór.
— Daj mu spokój! — odezwał się mąż Messui. — Bacz se, że on jeszcze nigdy nie spał w łóżku. Jeżeli on naprawdę został nam zesłany na miejsce naszego synka, to pewnikiem od nas nie ucieknie!
Tymczasem Mowgli doszedł na skraj pola i wyciągnął się w bujnej, niestratowanej trawie. Ledwo jednak zmrużył oczy, gdy jakieś miękkie, szare nosisko szturchnęło go poufale w podbródek.
— Tfu! — odezwał się głos Szarego Brata, pierworodnego syna Matki-Wilczycy. — Nie powiem, by opłaciło się biec dwadzieścia mil twoim śladem! Cuchniesz dymem i nawozem bydlęcym... zupełnie jak człowiek! Zbudź się, Mały Bracie! Przynoszę ci nowinę!
— Cóż tam w kniei? Czy wszyscy zdrowi? — zapytał Mowgli, tuląc go do siebie.
— Wszyscy... z wyjątkiem wilków, które poparzyłeś czerwonem kwieciem. A teraz posłuchaj! Shere Khan opuścił dotychczasowe łowisko i przeniósł się w inne strony aż do czasu, póki mu nie odrośnie futro, szpetnie przez ciebie osmalone. Klnie się, że gdy powróci, zatopi twe kosteczki w nurtach Waingungi.
— A zatem słowo na słowo... bom ci i ja dał mu pewną obietnicę. Ale dzięki ci za nowinę... zawsze mi się ona przyda. Jestem teraz bardzo