Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/159

Ta strona została skorygowana.

Lukannonu w ostatnią noc przed ostatnią swą wyprawą podróżniczą.
Tym razem podążył na zachód, gdyż wpadł na ślad wielkiej ławicy fląder — jemu zaś było potrzeba conajmniej sto funtów ryby dziennie, by utrzymać się w dobrym stanie zdrowia. Polował na nie, póki mu sił stało, poczem zwinął się w kłębek i ułożył się do snu na wklęśninach morskiego oplusku, zmywającego płaski brzeg Wyspy Miedzianej. Wybrzeże to znał doskonale, więc spał spokojnie, aż koło północy poczuł że woda zniosła go w inne miejsce i złożyła na kępie wodorostów.
— Aha! — mruknął do siebie — dzisiejszej nocy mamy silny przypływ!
Przewrócił się pod wodą na drugi bok, otworzył zwolna oczy i przeciągnął się leniwie. Naraz zerwał się jak oparzony, i dał susa wbok, — gdyż ujrzał jakieś olbrzymie stwory, gmerzące nosem w płytkiej wodzie i ogryzające gęstwę kidzeny.
— Na wielkie bałwany w cieśninie Magellana! — zaklął Kotik pod wąsem. — Cóż to za nieznane mi morskie stworzenia?
Stworzenia te wyglądem nie przypominały ani morsa, ani lwa morskiego, foki, niedźwiedzia polarnego, wieloryba, rekina, dorsza, głowonoga czy ślimaka. Czegoś podobnego Kotik jeszcze nie widział. Długość ich wynosiła dwadzieścia do trzydziestu stóp; zamiast tylnych płetw miały ogon o kształcie łopaty, wyglądający jakby był wycięty ze skóry, a łby miały kształt i wyraz skończenie tępawy. Gdy nie obgryzły wodorostów, kołysały