tikowi już oddawna zabrakło świeżego powietrza, zanim wydostał się na drugą stronę ciemnego tunelu, przez który przewiodły go morskie krowy, i wśród parskania i posapywania wypłynął znów na swobodny przestwór morza.
— Na moją rodzoną grzywę! — zawołał. — Jeszczem nigdy w życiu nie dawał takiego nura... ale opłaciło się to, bądź co bądź...
Krowy morskie rozpełzły się po całem wybrzeżu i rozpoczęły gnuśne żerowanie. Wybrzeża równie pięknego Kotik nie widział nigdy w życiu. Całemi milami biegły tam długie pasma gładkich, wodą spłókanych skał, nadających się wybornie na założenie foczych pieleszy, a poza niemi roztaczały się wgłąb lądu wielkie obszary piaszczyste, wprost wymarzone jako miejsce zabaw; były tu i rozbryzgi fal, wśród których pląsać tak miło, i bujna trawa, po której tak miło się tarzać, i piaskowe wzgórki, po których tak miło się gramolić... Pozatem, co rzecz najmilsza, Kotik wyczuł po samej wodzie (a zmysł ten nigdy nie zawiedzie prawdziwego łowcy morskiego), że do tego miejsca ludzie jeszcze nigdy nie dotarli.
Przedewszystkiem tedy upewnił się, czy połów ryb w tych stronach jest obfity, a następnie opłynął wybrzeże, rachując po drodze przemiłe osuchy piaskowe, przysłonięte zwojami pięknej mgły. Od północnej strony wybiegał hen w morze długi rząd mierzei, mielizn i skał, które nie dopuściłyby okrętu nawet na odległość sześciu mil od wybrzeża; pomiędzy wyspami i lądem stałym ciągnął się pas
Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/163
Ta strona została skorygowana.