Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzeż się! Zbliża się śmierć!
Był to Karait, mały wężyk piaskowej barwy, który lubi wylegiwać się na piaszczystym gruncie. Jego ukąszenie jest równie śmiertelne jak ukąszenie okularnika — on sam jednak jest tak mały, że nikt prawie nań nie zważa. To też wyrządza on ludziom znacznie więcej szkody.
Rikki-Tikki znów rozgorzał ogniem w źrenicach i podbiegł do Karaita, kołysząc się w sposób szczególny, żyjący w tradycji rodu ichneumonów. Chód ten, z pozoru bardzo śmieszny i niezgrabny, jest w istocie tak doskonale zrównoważony, że z łatwością można z niego przejść do skoku w dowolnym kierunku — to zaś w walce z wężem jest rzeczą pierwszorzędnej wagi.
Rikki-Tikki nawet sobie sprawy nie zdawał, że obecnie spadło nań o wiele cięższe zadanie niż podczas walki z okularnikiem — bo Karait jest tak mały i tak żwawo umie się obracać, że Rikki, gdyby mu nie udało się capnąć go zębami w sam tył głowy, otrzymałby cios zwrotny — w nos lub oko.
Ale Rikki o tem nie wiedział, ani się tego nie domyślał. Oczy mu się rozjarzyły czerwono i kołysał się to w jedną to w drugą stronę, upatrując miejsca, gdzie mógłby zęby zatopić. Karait rzucił się na niego z wielką siłą. Rikki uskoczył wbok i chciał nań natrzeć, ale szary łebek złowrogiej żmijki przewinął się tuż koło jego karku. Nie pozostało więc nic innego Rikkiemu, jak przeskoczyć przez Karaita — lecz w tejże chwili już główka żmijki znalazła się przy tylnych jego odnóżach.