zabrało gromadzenie i przeliczanie derek, sznurów i innych sprzętów, zniszczonych lub pogubionych w lesie.
Sahib Petersen przyjechał na grzbiecie Pudmini, wielce mądrej i zręcznej słonicy. Ponieważ okres łowów miał się już ku końcowi, przeto w innych obozowiskach śródgórskich uporano się już z wypłatą, a teraz przyszła kolej na drużynę, w której był Toomai. Rachmistrz-krajowiec zasiadł pod drzewem i wypłacał należytości naganiaczom; kto otrzymał wynagrodzenie, wracał do szeregu i stawał przy swym słoniu, gotów do drogi. Myśliwi, szczwacze, pułapnicy, naganiacze i inni ludzie, stanowiący obsługę głównej keddy, coroczni bywalcy łowów puszczańskich, jedni siedzieli na grzbietach słoni, należących do stałej świty Petersena, drudzy, przewiesiwszy strzelby przez plecy, stali oparci o drzewa i podrwiwali sobie z najemnych poganiaczy, odchodzących ze służby, lub zanosili się od śmiechu, gdy któryś z świeżo pojmanych słoni wyłamał się z szeregu i biegał jak opętany wokoło.
Gdy Duży Toomai, wiodąc za sobą małego Toomai, podszedł do kasjera, pierwszy z tropicieli, Machua[1] Appa, odezwał się półgłosem do jednego ze swych przyjaciół:
— Ten chłopak co idzie, to materjał na przepysznego słoniarza. Szkodaby wysyłać tego młodego cietrzewia na równiny... zmarnuje się na nic!
Sahib Petersen, spoczywając na grzbiecie swej Pudmini, słyszał wszystko, co działo się wokół nie-
- ↑ Czyt. Maczua.