popluskiwania — a od czasu do czasu ciche trąbienia — to znów ciężkie pojęki i gniewne parskania. Małemu Toomai wydało się, że w otaczającej go mgle majaczą i płyną roje jakichś posuwistych, kołyszących się cieni.
— Ej! ej! — odezwał się półgłosem, szczękając zębami. — Plemię słoni ruszyło dziś na zbiórkę. Zatem dziś istotnie odbędzie się ich taniec!
Kala Nag wybrnął z wody, przedmuchał trąbę i począł wspinać się znów pod górę. Tym razem jednak nie był sam i nie musiał torować sobie drogi, była bowiem już utorowana — ubita na sześć stóp szerokości — a stratowana trawa zaczynała się prostować i podnosić. Najwidoczniej przeszło tędy przed paroma minutami całe stado słoni. Mały Toomai obejrzał się poza siebie i ujrzał dzikiego olbrzyma o potężnych kłach i małych prosięcych oczkach, błyszczących jak rozżarzone węgielki, — który właśnie wynurzał się z omglonej rzeki. W chwilę później korony drzew zwarły się znowu w jednolitą oponę, a stado szło wciąż naprzód i pod górę, przebijając się przez mrok gęstwiny wśród poryków i ciężkich stąpań, wśród trzeszczenia łamiących się gałęzi. Wkońcu Kala Nag zatrzymał się na samym szczycie góry, między dwoma pniami drzewnemi. Należały one do kępy drzew, rosnącej wiankami dokoła nieregularnego boiska o powierzchni trzech do czterech akrów. Na całem tem boisku, jak daleko mały Toomai mógł okiem zasięgnąć, ziemia była wydeptana i ubita, jak twarda posadzka. Pośrodku
Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.