trąba podniosła się wgórę i prześliznęła się po jego kolanie.
Naraz jeden ze słoni zaryczał na trąbie. Hasło to podchwyciły inne słonie i przez kilka strasznych sekund nie było słychać nic oprócz tego przeraźliwego trąbienia. Z gałęzi drzew otrząśnięta rosa lunęła niby deszcz na niewidoczne cielska olbrzymów, a jednocześnie ozwał się jakiś głuchy, zrazu niezbyt głośny pobrzęk, którego znaczenia Mały Toomai początkowo nie umiał sobie objaśnić. Ale niebawem głos ten wzmógł się i potężniał coraz bardziej — a wówczas Kala Nag podniósł jedną przednią nogę, potem zaś drugą i jął uderzać niemi kolejno w ziemię — raz-dwa, raz-dwa — równomiernie, jak młoty w kuźni bijące. Wnet wszystkie słonie jęły pospołu tupać nogami — a tupanie to grzmiało jak głos wielkiego tarabanu, odzywającego się z głębi jaskini. Rosa sypała się i sypała z drzew, aż wkońcu nie zostało jej ani kropelki — a dudnienie nie ustawało; ziemia drżała i dygotała, a Mały Toomai zatkał sobie uszy, by nie ogłuchnąć od tej wrzawy. Na nic to jednak się nie zdało — bo ten łoskot potężny — ten huk setek ciężkich nóg bijących w gołą ziemię — zdawał się przenikać go nawskroś, świdrować jego wnętrzności. Kilka razy chłopiec wyczuł, że Kala Nag wraz z resztą słoni przesunął się naprzód o parę kroków, a dudnienie zamieniło się w mlask soczystej zieleni, rozgniatanej stopami — ale już w chwilę później słychać było znów tylko pogrzmot nóg słoniowych na twardej ziemi. Jakieś drzewo
Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.