wszak od lat osiemnastu urządzał obławy na słonie — ale tylko raz dawniejszemi czasy zdarzyło mu się znaleźć taką bawialnię słoni. Machua Appa — też stary bywalec — nie potrzebował dwakroć przyglądać się polanie ani grzebać nogą w ubitej na grudę ziemi, by odgadnąć, jakie sceny rozegrały się tutaj.
— Dzieciak mówi prawdę — odezwał się. — Wszystko to istotnie działo się zeszłej nocy... naliczyłem siedemdziesiąt śladów przechodzących przez rzekę. Patrz, sahibie, jak obręcz Pudmini zdarła korę z tego drzewa! Tak! i ona też tu była!
Spoglądali to na siebie, to wdół to wgórę — i dziwowali się wielce; albowiem dziwne są sprawy słoni i człowiek ani biały ani czarny nie zdoła ich zgłębić.
— Czterdzieści pięć lat krzątam się cięgiem koło słonia mości-dobrodzieja — mówił Machua Appa, — ale nigdy nie słychiwałem, by które dziecko widziało to, co widział ten smarkacz. Na wszystkich bożków górskich, toż to... jak to nazwać?
I potrząsnął głową.
Gdy wrócili do obozu, była już pora wieczerzy. Sahib Petersen zjadł ją sam w swoim namiocie, ale polecił, by drużynie jego wydano dwa barany, parę kur jakoteż podwójną porcję mąki, ryżu i soli, bo wiedział, że tej nocy będzie w obozie uroczysta zabawa.
Duży Toomai, zauważywszy nieobecność syna i powierzonego mu słonia, wybiegł jak oparzony na równinę, by ich odszukać. Znalazłszy ich obu
Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.