Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż teraz pocznę z sobą? Gdzie pójdę? Stoczyłem walkę z jakąś białą istotą, która najpierw czemś wymachiwała, a potem porwała drąg i trzasnęła mnie po głowie. Czy mamy uciekać?
Drągiem tym było nic innego, jak złamany kół mojego namiotu; bardzo więc się ucieszyłem, słysząc tę nowinę.
— Aha! to ty! — burknął muł. — To ty wraz z hałastrą swych braci wywołujesz takie zamieszanie w naszym obozie? Dobrze! Dobrze! Już dostałeś cięgi za tę awanturę, ale nie zawadzi, że i ja ci od siebie coś dołożę!
Słyszałem, jak zabrzęczała uprząż, gdy muł wierzgnął i wymierzył wielbłądowi w żebra dwa kopniaki, które zahuczały jak dwa uderzenia w bęben.
— Na przyszły raz — odezwał się — nie przyjdzie ci już do głowy biegać nocą pomiędzy mułami górskiej baterji i wrzeszczeć: „Rety! gore! złodzieje!“ Usiądź i przestań kiwać na wszystkie strony durną szyją!... ty pośmidrągu!
Wielbłąd zgiął się po wielbłądziemu we dwoje, jak dwustopowa linja, i przysiadł na ziemi, pojękując. W ciemności rozległ się jednomierny tętent kopyt — w chwilę potem wspaniałym kłusem, niczem na paradzie, nadbiegł okazały koń kawaleryjski, przeskoczył przez lawetę i spoczął tuż obok muła.
— Okropność! — odezwał się, parskając głośno. — Te wielbłądy znów przecwałowały przez nasz rejon... i to już po raz trzeci w tym tygodniu. Jakże koń ma utrzymać się w dobrym fasonie,