Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

— Woły! — oznajmił. — Woły, co ciągają działa. Słowo daję! Ty i twoje bractwo pobudziło i zaalarmowało dziś caluśki obóz. Wielkiego potrzeba hałasu, by obudzić wołu z artylerji ciężkiej!
Posłyszałem brzęk łańcucha wlokącego się po ziemi — i nadciągnęła ocierając się o siebie idąca w zaprzęgu para wielkich, posępnych, białych wołów, używanych do ciągnięcia ciężkich dział oblężniczych, gdy słonie nie mają ochoty podchodzić bliżej w stronę rozlegającej się strzelaniny. Tuż za niemi, niemal przydeptując łańcuch, kroczył drugi muł artyleryjski, przywołując rozpaczliwie:
— Billy! Billy!
— To jeden z naszych rekrutów — odezwał się stary muł do konia kawaleryjskiego. — On mnie przywołuje. Przestań-że skrzeczeć, młodziku. Ciemność jeszcze nikomu nie wyrządziła krzywdy.
Woły położyły się razem na ziemi i zaczęły przeżuwać spożytą dawno paszę, a młody muł podreptał w stronę Billa i przytulił się do niego.
— Coś niezwykłego! — począł mu się zwierzać. — Straszne i okropne zdarzenie! Napadnięto na nasz rejon, gdyśmy spali! Jak myślisz, czy nas pozabijają?
— Wielce zaiste jestem wspaniałomyślny, żem cię nie kopnął w tej chwili — odpowiedział Billy. — Podobne przypuszczenie, zrodzone w łbie muła, z takiem jak ty wychowaniem, kompromituje naszą baterję wobec tego jegomościa.
— Spokojnie! spokojnie! — mitygował go koń kawaleryjski. — Pamiętaj, że z niemi zawsze tak