Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

i posuwać się naprzód, gdy taki jego rozkaz, zdaje mi się, że oba sposoby zmierzają do jednego celu. No, ale przy wszystkich tych pięknych wywijasach i zwrotach, które pewno bardzo dają się we znaki waszym pęcinom, cóż wy właściwie robicie?
— Zależy, gdzie, co i kiedy! — odpowiedział rumak. — Najczęściej muszę leźć między zgraję rozwrzeszczanych, kudłatych ludzi, trzymających w ręku noże... długie, błyszczące noże, straszniejsze od noży konowała... Muszę przytem uważać, żeby but Dicka stykał się leciuchno z butem sąsiada, a jednak nie zawadził o niego. Gdy widzę lancę Dicka na prawo od mojego prawego oka, wiem wtedy, że nie mam czego się lękać... ale nie chciałbym być człowiekiem czy koniem, któryby stanął w drodze Dickowi podczas onego pędu.
— Czy te noże ranią boleśnie? — zapytał muł.
— Juści! Raz jeden z nich wlazł mi pod ziobro... ale Dick nie był temu winien.
— Dużobym ta na to zważał, po czyjej stronie jest wina, gdyby mnie zraniono! — westchnął młody muł.
— Musiałbyś zważać! — odpowiedział koń. — Jeżeli nie ufasz jeźdźcowi, to lepiej zrobisz, gdy umkniesz odrazu. Tak postępują niektóre konie, a ja bynajmniej nie mam im tego za złe. Moja rana, jak wam już wspomniałem, nie wynikła z winy Dicka. Widząc, że na ziemi leży jakiś człowiek, dałem wielkiego susa, aby na niego nie nastąpić... aż tu on zrywa się z ziemi i ciach mnie pod żebro! Na przyszły raz nie dam się wziąć na