Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawda, żem się przestraszył małego pieska... ale gorzej się spisał wielbłąd, bo się przestraszył sennej mary!...
— Jakież to szczęście, że każdy z nas walczy inną bronią! — zauważył koń.
— Ale ja chciałbym wiedzieć — zagadnął młody muł, który od dłuższego czasu siedział spokojnie, — czemu to my wogóle walczymy?
— Bo nam każą — odrzekł koń, parsknąwszy wzgardliwie.
— Rozkaz! — kłapnął zębami Billy.
Hakm-hej! (tak kazano) zagulgotał wielbłąd, a Dwuogoniec i oba woły powtórzyły za nim:
Hakm-hej!
— Dobrze, ale kto wydaje te rozkazy? — spytał nowicjusz.
— Człowiek, co idzie przed tobą, —
— albo siedzi na twym grzbiecie, —
— albo ciągnie powróz, przewleczony przez twe nozdrza, —
— albo szarpie cię za ogon, —
odpowiadały kolejno zwierzęta: Billy, wierzchowiec, wielbłąd i woły.
— Ale kto im wydaje rozkazy?
— Za wiele chcesz wiedzieć, młokosie! — zgromił Billy towarzysza — a za to łatwo możesz oberwać tęgiego kopniaka. Jedyną twoją powinnością jest słuchać przewodnika i nie pytać o nic.
— Ten smyk ma rację! — wtrącił się Dwuogoniec. — Ja niezawsze bywam posłuszny, bo-m jest taki i owaki; ale Billy też ma rację. Jeżeli