Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/46

Ta strona została skorygowana.

— Teraz od ciebie wszystko zależy — mruknęła do Mowgliego Bagheera. — Nie pozostało nam nic innego jak walka.
Mowgli stanął na równe nogi — dzierżąc w dłoniach fajerkę. Przeciągnął się i ziewnął, chcąc okazać wzgardę wiecującym; atoli w sercu gorzał bólem i wściekłością — albowiem nigdy dotąd wilki taką wilczą mową nie wyraziły mu, jak go nienawidzą.
— Słuchajcie, wy...! — krzyknął. — Dość już tego psiego szczekania! Przez całą noc dzisiejszą wypominaliście mi ustawicznie, że jestem człowiekiem. Więc choć, dalibóg, wolałbym być wilkiem i przebywać wśród was do końca życia — uświadomiłem sobie wkońcu, że słowa wasze są prawdziwe. Odtąd nie będę nazywał was braćmi, ale psami, sag, jak zwykł nazywać was człowiek. Nie waszą jest rzeczą rozstrzygać, jak macie względem mnie postąpić. Sprawa cała zależy jedynie ode mnie... Chcąc wam ją lepiej wyjaśnić, ja — człowiek — przyniosłem wam odrobinę Czerwonego Kwiecia, którego wy tak się boicie, psy nikczemne!
To rzekłszy, cisnął na ziemię fajerkę. Kilka żarzących się węgli upadło na kępę suchego mchu, która natychmiast zajęła się jasnym ogniem. Na widok buchających płomieni całe zgromadzenie rozbiegło się w popłochu.
Mowgli wetknął w ogień uschłą gałąź, a gdy jej odrośle poczęły jarzyć się i trzeszczyć, wzniósł tę żagiew i począł wywijać nią ponad głową. Wilki struchlały i w trwodze przypadły do ziemi.