Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/60

Ta strona została skorygowana.

rękach aż na sam wierzchołek drzewa... i powiedziały mi, że jestem ich krewnym... tylko bez ogona... i że kiedyś zostanę... ich naczelnikiem.
— One nie maja naczelnika! — przerwała Bagheera. — Małpy skłamały! One zawsze kłamią!
— Były bardzo grzeczne dla mnie... i prosiły, żebym je odwiedził powtórnie. Czemu-to nikt dotąd nie zaprowadził mnie do Małpiego Plemienia? One chodzą na dwóch nogach, podobnie jak ja... nie biją mnie twardą łapą... i bawią się po całych dniach. Pozwól mi wstać... pozwól mi wstać, niedobry Baloo! Ja chcę się z niemi bawić!
— Słuchaj, ludzkie szczenię! — ozwał się niedźwiedź, a głos jego huczał, jak grzmot w noc upalną. — Nauczyłem cię praw puszczańskich, obowiązujących wszystkie plemiona dżungli prócz plemienia małp, żyjącego na konarach drzew. Plemię to nie podlega żadnym prawom. To wyrzutki społeczeństwa! Nie mają nawet własnej mowy, ale posługują się kradzionemi wyrazami, jakie uda się tu i owdzie podchwycić, gdy nadsłuchują, podpatrują i czatują na wierzchołkach drzew. Ich obyczaje nie mają nic wspólnego z naszemi... Te małpy nie mają nad sobą żadnego zwierzchnictwa, a daremniebyś u nich szukał śladu jakiejkolwiek pamięci. Lubią dużo gadać, przechwalać się i udawać, że są plemieniem znamienitem, powołanem do wielkich spraw w dżungli, ale niech-no spadnie jaki orzech z drzewa — już im się plącze wątek myśli, zapominają o wszystkiem, co mówiły i po-